piątek, 8 lipca 2011

rozdział 1.

Kiedy żółty autobus zniknął z pola widzenia Jenny Fox dziewczyna udała się polną dróżką prowadzącą do stajni. Szła szybko, sprawnie przeskakując wystające co chwilę łodygi czy pokrzywy. Gdy zobaczyła kontury stadniny póściła się biegiem. Gnała ile sił w nogach, wiatr podwiewał jej włosy a gardło wypełniało polne powietrze wymieszane z każdym krokiem coraz bardziej końskim zapachem. Z każdym metrem czuła się coraz bardziej swojo. Z każdą chwilą była coraz bliżej. Już z daleka poznała czarną klacz. Stała ona na końcu padoku i w lekkim słońcu skubała zieloną trawkę. - Czarna! - zawołałam ślązaczkę, a ta natychmiast podniosła łeb rżąc cicho. Uśmiechnęłam się, a moje ciało ogarnęła natychmiastowa radość. To było cudowne uczucie, patrzyłam jak klacz zbliżała się do mnie. Z dnia na dzień była coraz pewniejsza, a w jej oczach, ruchach uszu i ciała było widać coraz większe zaufanie do mnie. Delikatnie prześlizgnęłam się przez dwie jasno brązowe belki ogrodzenia, czekając aż podejdzie do mnie. Po chwili stanęła naprzeciwko mnie, i delikatnie wyciągając łeb sturchnęła moją rękę - tak jakby domagała się pieszczot. Delikatnie uniosłam dłoń, dotykając jej pyska. Czułam dotykiem jej rany, czułam jej ból. Wiedziałam ile przeszła i jak trudno było jej na nowo zaufać. A jednak się udało, jednak miała w sobię tę resztkę miłości która z każdą chwilą rosła. Którą razem z dnia na dzień odbudowywałyśmy.

Weszłam do stajni, witając się z Derbinem - spokojnym i pełnym ufności wałachem. Był zupełnie inny od Czarnej. Od zawsze kochany i szanowany. Pogłaskałam gniadego wałaszka i uśmiechnęłam się - zawsze dodawał mi otuchy. Spojrzałam na tablice koło jego boksu, na której znajdowała się rozpiska na wakacyjne jazdy w tym tygodniu. Dziś : Jenny - Meastro Moon. Meastro Moon? - spojrzałam zdziwiona czytając ponownie plakietkę. Nie możliwe, przecież nie ma takiego konia u nas! - Monia! - krzyknęłam wołajac najlepszą przyjaciółkę. Ale nikt mi nie odpowiedział. Rozglądnęłam się dookoła, sprawdzając wzrokiem każdy boks. Dziwne - pomyślałam - powinna tu już być, zawsze jest pierwsza. Chwilę później ujżałam postać dziewczyny po drugiej stronie stajni - tam gdzie rozciągają się kolejne padoki wraz z baśniowymi terenami. - Monia! - krzyknęłam do dziewczyny, ta zaś uciszyła mnie, ruchem ręki wskazując konia. Kilka metrów przed nią kłusował siwy koń. Był piękny, unosił się rytmicznie a jego ruchy były płynne i okrągłe. Według mnie dorównywał tym katalogowym siwkom, kasztankom czy gniadoszkom. - Nazywa się Maestro. Maestro Moon - wyszeptała Monia.